wtorek, 1 czerwca 2010

Alonso w Ferrari - pierwsze refleksje.


Gdy w niedzielę wszyscy zwracali uwagę na walkę o zwycięstwo pomiędzy kierowcami Red Bulla i McLarena, gdzieś w środku stawki o punkty walczyli zawodnicy Ferrari - Felipe Massa i Fernando Alonso. Grand Prix Turcji było jubileuszowym, 800-setnym wyścigiem w Formule 1 dla stajni z Maranello - niestety nieudanym.

Nie chcę rozpisywać się w tym momencie na temat postawy Massy, ku temu będzie na pewno okazja (zapewne niebawem, gdy Felipe złoży podpis pod nowym kontraktem z włoską ekipą) - wydaje mi się, że generalnie Brazylijczyk jeździ na tyle, na ile pozwala bolid. Niestety okazało się, że problemy sprawia mu jazda na twardszej mieszance opon Bridgestone - mimo to w dwóch pierwszych grand prix, gdy Ferrari było bardziej konkurencyjne niż obecnie, dwa razy stał na podium. 

A kolega z zespołu? Po związku Alonso z Ferrari spodziewano się bardzo wiele. Niech świadczy o tym fakt, że choć mógł spokojnie podpisać z zespołem kontrakt na 2011 rok, ściągnięto go już rok wcześniej, tym samym wyrzucając z zespołu Kimiego Raikkonena (który w 2007 roku zdobył dla Scuderii pierwsze od 2004 roku i jak do tej pory ostatnie mistrzostwo świata kierowców).
 

Hiszpan jest jedną z największych gwiazd F1 XXI wieku. To on przełamał wielką dominację Ferrari i Michaela Schumachera, zdobywając dla Renault tytuły w latach 2005-06. Udowodnił, że jest kierowcą szybkim, dużo mówiło się też o jego zdolnościach przywódczych i umiejętności współpracy z inżynierami w celu ulepszania bolidu. Już na początku 2006 roku ogłosił, że począwszy od sezonu 2007 będzie jeździł w barwach McLaren-Mercedes. Jeżeli dodać do tego fakt, iż późnym latem 2006 Schumacher ogłosił zakończenie kariery, wydawało się, że dominacja Alonso może być kontynuowana.

Początek przygody z McLarenem był młynem na wodę dla fanów Hiszpana, zwłaszcza tych reklamujących go, jako świetnego kierowcę-inżyniera. Bolid stajni z Woking okazał się dużo szybszy niż jego poprzednik z 2006 roku, a także mniej awaryjny niż model z sezonu 2005. Dalej nie było jednak tak różowo. Partnerem Alonso został debiutujący w F1 Lewis Hamilton - wydawało się, iż młody Anglik będzie jedynie pomagierem bicampeona, tymczasem obaj kierowcy walczyli ze sobą na noże przez cały sezon.


Ostatecznie obrażony Hiszpan wrócił do Renault na sezony 2008 i 2009. Nie da się ukryć, że były to lata chude, jako że francuskiej stajni daleko było do osiągów z mistrzowskich sezonów 05-06 - nawet świetna końcówka 2008 roku odbiła się czkawką, gdy okazało się, że jedno z dwóch ówczesnych zwycięstw Alonso zostało ustawione przez zespół.

Wracamy do punktu wyjścia. Alonso w Ferrari. Od początku testów wszystko wyglądało dobrze. F10 okazał się bolidem niezawodnym, a do tego prawdopodobnie szybkim. W otwierającym sezon 2010 Grand Prix Bahrajnu Alonso odniósł zwycięstwo po tym, jak z rywalizacji wycofać musiał się jadący na prowadzeniu Sebastian Vettel. Bolid Scuderii wydawał się naprawdę mocny - wolniejszy od Red Bulla w kwalifikacjach, jednak, jak uważali sami członkowie Ferrari, lepiej spisujący się na długim dystansie. W Australii Fernando był jednym z faworytów - jednak już na pierwszym zakręcie zamknął drogę Buttonowi co zakończyło się kolizją, w wyniku której Hiszpan wylądował na ostatnim miejscu. Odrabianie strat szło mu bardzo dobrze i wyścig zakończył na czwartej pozycji.

Od tego momentu problemy spotykały Alonso niemal w każdym wyścigu. W Malezji podwójnie sprawę załatwiło Ferrari - najpierw zatrzymali obu kierowców w boksach w Q1, aż w końcu rozpadał się deszcz i nie było już szans na wykręcenie konkurencyjnych czasów. W wyścigu na Fernando czekała awaria silnika. Dalej mieliśmy m.in. falstart w Chinach, bezsensowny wypadek w Monako i ostatni weekend w Turcji, gdzie brakowało po prostu prędkości, bo jak inaczej wytłumaczyć P12 w kwalifikacjach (przy P8 Massy)? Na pocieszenie Alonso zajął drugie miejsce w Hiszpanii - gdzie po raz kolejny był przed Vettelem po awarii w bolidzie tego drugiego. Piszę o tym, ponieważ rozbawiła mnie ostatnia wypowiedź Hiszpana, w której uważa on, że "nie jest źle, bo jesteśmy w generalce punkt przed Vettelem"... Trochę przypomina mi to wypowiedzi Juana Pablo Montoyi, który cieszył się swego czasu z pokonania Raikkonena w kwalifikacjach, nie zważając na to, że ten drugi miał awarię.


Zdaję sobie sprawę z tego, że notka może mieć nieco negatywny wydźwięk - być może po części dlatego, że jestem fanem Raikkonena i nadal ubolewam nad tym jak postąpiło w stosunku do niego Ferrari. Teraz widać, że ani Fernando wcale nie jeździ bezbłędnie, ani też Ferrari nie stało się nagle lepszym zespołem (Kimiemu zarzucano, że nie potrafi być liderem i nie pomaga przy ulepszaniu bolidu - choć czytałem swego czasu wypowiedź inżyniera z Maranello, który zdradził, że wbrew pozorom Fin potrafi dostarczać informacje równie cenne jak swego czasu Schumacher). Oczywiście, nie jesteśmy nawet na półmetku sezonu i Hiszpan ma czas by wziąć się w garść. Nie jest nawet powiedziane, czy Alonso faktycznie nie zostanie "nowym Schumacherem" i w przeciągu kilku lat nie zbuduje tam wokół siebie konkretnej ekipy, zdolnej do nowej dominacji w F1. Na pewno jednak powinni mocno skupić się na rozwoju, gdyż w ostatnim grand prix okazali się dopiero piątą siłą (za Red Bullem, McLarenem, Mercedesem i nawet Renault). Zarówno zespół jak i kierowca byli przyzwyczajeni do sukcesów, lecz  od jakiegoś czasu znajdują się w sytuacji, w której to oni muszą gonić czołówkę. Wszystko zależy od nich samych, mają zasoby, mają budżet, mają największe w stawce doświadczenie w zwyciężaniu (mowa o stajni, choć i Fernando przecież wygrywał już nie raz). Trzeba jednak po prostu zwrócić uwagę na to, że sam mit Ferrari, nawet w połączeniu z mitem Alonso nie wystarczy aby zwyciężać. Choć niektórzy zdawali się od początku myśleć właśnie w ten sposób...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz